wtorek, 18 sierpnia 2020

Kwietniowo-majowo-czerwcowe łupy

Cześć! Mam nadzieję, że wakacje mijają Wam dobrze, i to nie tylko jeśli chodzi o mangi. Jak widzicie na poniższym zdjęciu – ja przez trzy miesiące miałam co czytać, dlatego tak długo zajęło mi stworzenie tej notki. Myślę, że może być ona dla Was ciekawa, bo pojawiło się w niej całkiem dużo nowych tytułów. Polecam więc przygotować sobie coś dobrego do picia i zapraszam na kolejne mangowe podsumowanie, tym razem takie, które obejmuje aż trzy miesiące. :)



Moją przygodę z Tezuką wydanym po polsku rozpoczęłam od "Do Adolfów" wydawnictwa Waneko. Tytuł ten mogłabym wychwalać naprawdę godzinami i wciąż pamiętam to, jak duże wrażenie na mnie wywarł. Gdy więc Waneko zapowiedziało kolejne dwie cegły od tego autora, od razu uznałam je za moje must have'y i przy pierwszej okazji dodałam je do koszyka. I wiecie co? Mam bardzo mieszane uczucia...
Pozwolę sobie pisać o obu tych tytułach równocześnie, nie rozdzielając ich na osobne akapity, bo uważam, że zarówno "Ayako" jak i "MW" borykają się z tymi samymi problemami. Oba te tytuły opowiadają fascynującą historię. Oba te tytuły czyta się świetnie, a działania bohaterów śledzi z zainteresowaniem. Oba te tytuły... psują się na samym końcu.
Jeżeli chodzi o "Ayako" – zakończenie tej mangi jest całkowicie bezsensowne. Wygląda tak, jakby Tezuka nagle odwrócił się od swojej konwencji i postanowił zakończyć tę historię na szybko, byleby już się skończyła. Naprawdę nie wiem, jak miałoby mnie przekonać to, że tak skrajnie nieprzystosowana do normalnego życia Ayako mogłaby ot tak zniknąć. I nikt, nawet policja, nie był w stanie jej już znaleźć. Naprawdę, po lekturze ostatnich stron miałam w głowie tylko pełne zawodu "Co to było...?".
Tak samo sytuacja ma się z "MW", w tym przypadku jednak otrzymujemy trochę zaskakujące w swoim rozgardiaszu, ale równocześnie całkowicie niesatysfakcjonujące zakończenie. Tezuka opowiada nam przez tysiąc stron historię, której w żaden sposób nie puentuje. Chyba że tą puentą był powrót do punktu wyjścia... ale to dalej nie sprawia, że zakończenie "MW" mogłoby być w jakikolwiek sposób satysfakcjonujące.
I w porządku, mogłam nie zrozumieć obu tych tytułów. Tezuce mogło też chodzić jedynie o zwrócenie uwagi czytelnika na zło i różne (nie)moralne aspekty z nim związane. Według mnie jednak skupienie się na tym nie wyklucza żadnej historii od obowiązku zgrabnego domknięcia się (i nie mówię tu o tym, czy to zakończenie będzie otwarte, czy zamknięte), czego obu tym tytułom brakuje. Bo "Do Adolfów" mówiło o moralności znacznie lepiej i zakończyło się tak, że nie mogłam przestać myśleć o tym tytule przez długi czas. A "Ayako" i "MW", choć przy ich lekturze bawiłam się świetnie, swoimi zakończeniami mnie zawiodły.


I oto mamy kolejny tytuł, do którego nie za bardzo wiem, jak się ustosunkować. Lubię mangi Asumiko Nakamury (przynajmniej te BLki, które były wydane u nas do tej pory, bo innych nie czytałam), więc "Utsubora" była moim natychmiastowym zakupem po tym, jak już pojawiła się na naszym rynku. I podobała mi się lektura tej pokaźnej cegiełki, podobały mi się przepiękne rysunki autorki i podobała mi się też sama historia. Do tej pory nie jestem więc pewna, czego mi w tym tytule zabrakło. To naprawdę dobra, pięknie pokazana i wydana (może pomijając tę irytującą, nieczytelną czcionkę imitującą pismo w odręcznych listach...) historia. Mimo to całość jakoś przepłynęła mi między palcami i nie pozostawiła po sobie jakiegoś piorunującego wrażenia. Czy żałuję, że "Utsuborę" kupiłam? Absolutnie nie. To kawał porządnej historii, choć w moim przypadku okazało się, że po prostu pozbawionej fajerwerków.
* Suza z bloga Krople Szczęścia jest największą znaną mi fanką twórczości Nakamury w naszym polskim fandomie. To ona zauważyła niefajny błąd w tłumaczeniu "Utsubory", który nie tylko jest efektem niedopracowania, ale może nieźle skonsternować czytelnika. Więcej o tym błędzie w tym poście Suzy (klik) i w komentarzach pod nim (są pozbawione spoilerów). Dzięki za czuwanie, Suza. :D

Kolejna jednotomówka to moja próba powrotu do gatunku BL, który już daaawno temu przestał mnie cieszyć. Możecie więc wyobrazić sobie moją radość, gdy przeczytałam już "Mnicha i pająka" i okazało się, że to kawał chwytającej za serce, słodziutkiej mangi... I nawet nie wiem, od czego powinnam zacząć. Czy od tego, że uwielbiam potworkowych ludzi, od tego, że lubię, gdy dominujący partner wcale nie jest tak oczywisty, jak mogłoby się wydawać, czy też od tego, że bohaterowie mówią do siebie "kochanie"...
Ta manga nie jest pozbawiona wad, bo autorka trochę zbyt mocno skupia się na scenach erotycznych (które są króciutkie i mało satysfakcjonujące, bo wystarczyłaby jedna, a porządna, zamiast takich wstawek rozrzuconych po całej mandze), a w samej historii też niewiele się dzieje. Mimo to tytuł ten jest tak ciepły i uroczy, że nawet po kilku miesiącach jestem w nim tak samo zakochana. Wszystkie sceny 18+ są konsensualne, nie ma darcia się i fochów, jest po prostu słodycz w najczystszej postaci. Naprawdę podoba mi się kierunek, w którym zmierzamy – potrzebuję zdecydowanie więcej takich zdrowych yaoi na naszym rynku.


Niewiele jeszcze mam mang od Hanami (co, mam nadzieję, trochę się zmieni za jakiś czas), ale "Chłopaki z dwudziestego wieku" są jedną z tych, którą obiecałam sobie zbierać w miarę na bieżąco. Jeżeli jeszcze wahacie się nad zakupem tego tytułu – kupujcie go. To świetna, dojrzała historia, która na każdym kroku zaskakuje. I może to stwierdzenie, które zaraz rzucę, nie będzie miało większego sensu – bo w końcu niby czemu komiksy miałyby być gorsze od książek? – ale gdy czytam "Chłopaków...", to czuję się bardziej, jakbym miała w rękach dobrą książkę, a nie komiks. A przy lekturze mang czuję się tak naprawdę rzadko.

 
Szkolne życie, szkolne życie... i po "Szkolnym życiu!". I nie chodzi tylko o to, że wciąż mamy wakacje, ale również o to, że właśnie zakończyła się jedna z tak lubianych przeze mnie mang.
Pierwsza myśl, jaka nasunęła mi się przy lekturze – zawsze trochę z pobłażaniem przyglądałam się przypomnieniom fabuły i postaci na początku kolejnych tomików. Do czasu, kiedy sama przestałam ogarniać, co się w tym "Szkolnym życiu!" dzieje, a takowego przypomnienia w środku mangi nie znalazłam... Jakoś jednak zdołałam się odnaleźć, a wtedy zaskoczyło mnie zakończenie: było całkiem w porządku, choć nie do końca logiczne. Nie bardzo wiem, jak Yuki w trzy lata zdołała stać się nauczycielką, gdy jej przyjaciółka jeszcze uczyła się medycyny, by zostać lekarką... to mocne uproszczenie, czy w Japonii naprawdę wystarczą trzy lata, by móc uczyć już dzieci? Jeśli wiecie, to dajcie znać, bo u nas do tego potrzeba magistra, nawet żeby uczyć takie brzdące. :D Wiadomo, że sytuacja była wyjątkowa, mnie jednak to nie przekonuje (bo można by tym usprawiedliwić też to, że dałoby się zostać lekarzem w te trzy lata). Nie można było zrobić ciutkę dłuższego tego przeskoku czasowego? Po prostu...?
Oprócz tego – jestem zadowolona z tej serii. Jest specyficzna, ale do mnie jej specyfika trafiła, manga zdołała też utrzymać do samego końca swój poziom. Jeśli jeszcze się wahacie nad zakupem, zróbcie to, póki ta seria jest jeszcze dostępna: to tylko dwanaście tomów.


Ale się stęskniłam za "Requiemem króla róż"! To wciąż jedna z moich ulubionych mang, które są u nas aktualnie wydawane, chociaż muszę przyznać, że im więcej czasu mija od wydania kolejnych tomików, tym bardziej to tej historii szkodzi, bo najlepiej byłoby pochłonąć ją w całości. Już zaczynam zastanawiać się nad takim requiemowym maratonem, gdy manga się skończy!


Przy okazji nadgoniłam też mangi od Dango. Na pierwszy ogień idzie "Marcowy lew", czyli seria, którą czytam dla wątków obyczajowych, bo shogi mnie ani trochę nie interesuje... Więc o ile tom piąty był dla mnie trochę nudnawy (dużo shogi), tak pod koniec pojawiła się taka sytuacja, że nie mogę wręcz doczekać się kolejnego tomu. Chociaż chyba trochę poczekam, bo ostatnio pomyślałam, żeby nadrobić mangi od Dango przy okazji ich kolejnej większej promocji, która być może będzie miała miejsce w listopadzie (pamiętacie ten cudowny Black Week?).

Przy lekturze tego tomu "Beztroskiego kempingu" prawie wyskoczyłam z kapci. Wiecie, co w nim było? Czy Wy wiecie, że były w nim... kapibary?!
Był to co prawda przedsmak przed wycieczką, która czeka nasze dziewczyny (proszę, żeby to było już w kolejnym tomie!), ale zachwyt siostry jednej z naszych bohaterek jest całkowicie zrozumiały. I przeuroczy sposób, w jaki autor narysował kadr z tymi magicznymi zwierzętami... Kapibarki... dajcie nam kapibarki...


Udało mi się nadrobić już "My Hero Academię", a historia wyszła poza fabułę z anime! To znaczy tak naprawdę to nie, ale ja nie oglądałam ostatniego sezonu...
Super się czyta tę mangę. Jest to jeden z niewielu tytułów, w których ogarniam, co dzieje się w walkach, bo Horikoshi ma tak przejrzystą, czystą kreskę. Dlatego też podejrzewam, że nie będę już oglądała anime, a skupię się na samej mandze, bo w tym przypadku anime nie jest mi wcale potrzebne do szczęścia.


Po moich zachwytach pierwszymi trzema tomami "Yotsuby" nadszedł czas na zamówienie kolejnych! I była to chyba pierwsza manga z całego tego stosu, jaką zaczęłam czytać, a to mówi samo za siebie.
Uwielbiam tę historię, bo Yotsuba jest pocieszna, elementy komediowe naprawdę śmieszą, zawsze można też podłapać trochę takiej codziennej japońskiej kultury. Mimo to idealnie nie jest – nie bawi mnie szczególnie to, że w ramach kary za kłamstwo ojciec Yotsuby postanowił ją przestraszyć posągiem demona, ani też wymowne "klaps, klaps", które pojawiło w jednym z kadrów, gdy Yotsuba narozrabiała... I nie mam nawet ochoty, by próbować to tłumaczyć inną kulturą lub choćby czasami, w których powstawała ta manga. Mnie się to ani trochę nie podoba i wiedzcie, że coś takiego możecie w środku tej mangi znaleźć.


Ostatnia już manga w tym podsumowaniu moich zakupów to "Nieznajomy pośród wiatru", czyli moje kolejne pozytywne zaskoczenie ostatnich miesięcy (na zdjęcie załapał się także "Nieznajomy na plaży", którego sobie odświeżyłam przed lekturą kontynuacji – miałam go już wcześniej). Musiałam wymienić zdublowane tomiki "Noragami", które przez przypadek kupiłam, a że jakoś tak myślałam o tej mandze i o tej przeuroczej kresce, to całkowicie spontanicznie postanowiłam dać jej szansę... I wiecie co? Jestem bardzo, ale to bardzo zadowolona.
Widzę w tej mandze dziwną rozbieżność – "Nieznajomy na plaży" i pierwszy tom "Nieznajomego pośród wiatru" są bardziej melancholijne, poważne i właśnie takie nadmorskie. W dwóch kolejnych tomach za to autorka robi zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i dostajemy świetną, naprawdę śmieszną rodzinną komedię (serio nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się uśmiałam). Mnie ucieszyła ta zmiana, ale odnoszę wrażenie, że gdyby przedstawić tę serię jako taką drewnianą deseczkę, to dokładnie w połowie autorka tę deskę połamała i przemalowała na zupełnie inny kolor. Mimo to seria strasznie mi się spodobała i czekam z niecierpliwością na jakieś informacje o kolejnym tomie, a Wam również polecam zainteresować się tym tytułem, jeżeli szukacie bardziej życiowego, spokojniejszego BL z przepiękną kreską i dobrym humorem.


To już wszystko w tym podsumowaniu! Wybaczcie, że tyle to trwało, ale trochę mi zajęło zarówno przeczytanie wszystkiego, jak i napisanie tej notki.
Koniecznie pochwalcie się też, jak tam u Was z mangowymi zakupami! :D